Polska mistrzem świata

Kiedyś jedyną nadzieją naszego kraju był Małysz. Jak Adaś wygrywał, to wszystkim żyło się dostatniej. Jak przegrywał, wracaliśmy do lepianek rozpamiętywać przy bimbrze narodowe grzechy. Wciąż jednak świadomi, że póki on jest (póki jest on! – dorzuciłby klasyk) i póki mu do bułki banana nie braknie, póty na pewno na skocznię wróci, formę odzyska, a wraz z nią nasz honor. I znowu nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, ni dziewczyn nam germanił.

Stało się wszakże w pewnym momencie dziejów, co się stać musiało. Małysz karierę zakończył. Aż dziw bierze, że Włodzimierz Szaranowicz, który z tej okazji na antenie telewizji publicznej wygłosił naprawdę dobre kazanie, nie wziął na koniec bębna w ręce, nie zagrzmiał na trwogę i nie krzyknął w rozpaczy: „Panie pułkowniku Wołodyjowski! Dla Boga! Larum grają!” Bo też i wielu zaczęło wieszczyć, że wraz z odejściem pana Adama nie tylko nie wygramy już niczego więcej w skokach narciarskich, ale w ogóle niczego już nie wygramy i już nigdy z niczego nie będziemy jako Polacy dumni.

Kłam tym fałszywym proroctwom zadał najpierw imć Kamil Stoch, który dokonał czynu niebywałego. Nie dość, że zdobył złoto olimpijskie, to jeszcze przy okazji poniżył naszego odwiecznego wroga. Założył był bowiem kask z insygniami polskiego lotnictwa wojskowego, co spowodowało, że jego zwycięski skok okazał się jednocześnie jedynym lotem z naruszeniem rosyjskiej przestrzeni powietrznej, na który Rosjanie nie śmieli odpowiedzieć. Czyn ten chwalebny otworzył skarbiec cudów. Oto bowiem polscy piłkarze wygrali pierwszy raz w historii wszechdziejów z reprezentacją Niemiec. Potem polski premier został królem zjednoczonej Europy. A w końcu polski film dostał amerykańskiego Oscara.

Naszła mnie obawa, że w owym natłoku sukcesów zostanie pominięte i przemilczane wspaniałe osiągnięcie, w ramach którego nie tylko jakaś pojedyncza osoba, rezultat czy dzieło, ale wręcz cała Polska została mistrzem świata, a nawet Europy. Odkryła nasze mistrzostwo i obwieściła ostatnio w specjalnym raporcie firma Grand Thornton. Co wynika z tego dokumentu? Okazuje się, że przebijamy największe potęgi i przodujemy w wielu naprawdę poważnych kategoriach.

Po pierwsze, Polska pobiła oficjalnie absolutny rekord świata w rozmiarach biurokratycznej legislacji! W samym tylko 2014 roku nasz kraj wprowadził w życie łącznie 25 634 strony nowych praw, które w istotny sposób zmieniały dotychczasowe przepisy. Faworyzowana w tej kategorii Francja zajęła dopiero drugie miejsce z wynikiem 22 585 stron, trzecie zaś Włochy z zaledwie 15 249 stronami. Hurra!

Po drugie, Polska pobiła swój rekord życiowy. Nigdy bowiem, począwszy od odzyskania niepodległości, nie produkowała prawa w takim tempie. Dla porównania. W dwudziestoleciu międzywojennym w ustawodawstwie polskim pojawiało się około 1800 stron rocznie. Za Bieruta, Gomułki, Gierka i innych komunistów nawet poniżej tysiąca rocznie, ale w systemie totalitarnym więcej się działało pałą, niż prawem, więc to trochę nieadekwatne dane. Za Mazowieckiego po „okrągłym stole” średnio 1500, a za Leszka Millera już 16 661 na rok. Widać, że w gargantuicznej biurokracji staliśmy się potęgą dopiero ostatnio. Pytanie tylko jak długo uda się nam utrzymać tę chlubną pozycję?

Po trzecie, Polska zdobyła tytuł niekwestionowanego mistrza wszechwag w nokautowaniu przedsiębiorców.  Z raportu Grand Thornton wynika, że większość z nowych praw tyczy się bezpośrednio lub jest jakoś powiązana z działalnością małego i średniego biznesu. Jeśli założyć optymistycznie, że jedną stronę polskich przepisów można przeczytać ze zrozumieniem w ciągu 2 minut, to dla zapoznania się z wszystkimi zmianami w prawie polski przedsiębiorca potrzebowałby się w nie wczytywać przez cały rok średnio 3 godziny i 26 minut dziennie.

Polskiego przedsiębiorcy jeszcze, oczywiście, nie porąbało, żeby tracił tyle czasu na tak bezcelowe zajęcie, trudno się więc dziwić, że aktualne prawo jest mu w dużej mierze nieznane. Jedynym pocieszeniem pozostaje fakt, że w niemalże tak samo dużej mierze nie znają go albo nie rozumieją prawnicy. Pocieszenie to jednak marne, bo szybko się okazuje, że w tej mętnej wodzie lubi diabeł łowić. A technik wędkowania ma sporo, jak przystało na urzędnika…

Na koniec, dla tych, którzy zamiast sarkazmu potrzebują kawy na ławę, wyjaśnię po prostu. Cieszą mnie sukcesy rodaków. Lubię sport i szołbiznes. Ale wściekam się, gdy tak wielu osobom włącza się rzekomy patriotyzm w sprawach, które nie mogą nijak wpłynąć na losy tego kraju, a nie może się im włączyć zwykłe myślenie tam, gdzie mogłoby się naprawdę przydać.

Od tego, że jacyś Polacy tu i tam błysną jakimś skokiem, kopnięciem, śpiewem czy pierdnięciem ani nam korona na głowie nie urośnie, ani z tej głowy nie spadnie. Był czas, że polscy artyści i żołnierze po całym świecie brylowali i wszędzie pod niebiosa byli wychwalani, a sama Polska zdechła opuszczona pod zaborami. Dziś odnoszę wrażenie, że balansujemy nad podobną przepaścią.

Odbywa się debata na salonach i pod strzechami czy „Ida” to film polski czy antypolski (nie widziałem i póki co nie mam ochoty oglądać, bo mi się kojarzy ze stylistyką Bergmana, którego nie trawię), czy to duma czy wstyd, że takie tłumy go widziały. Za chwilę nikt o „Idzie” i Oscarach nie będzie pamiętał. Kto pamięta jaki film dostał nagrodę w zeszłym roku? A dwa lata temu? No, właśnie. Kolejne sztuczne wydarzenia sztucznego świata mediów zaprzątną uwagę sztucznych inteligencji zasiadających przed telewizorami.

Tymczasem w prawdziwym świecie mamy wojnę za granicą, a swoje wojsko wygłodzone i niedozbrojone. Wywiady obcych krajów urządzają sobie u nas zabawy i wygłupy, a większości się wydaje, że to przepychanki naszych przaśnych partyjek, czyli naturalna kolej rzeczy w demokracji. Szaleje socjalizm i etatyzm, a związki zawodowe i jacyś śmieszni młodzi gniewni wychodzą na ulicę protestować przeciw… wolnemu rynkowi. Bo im się wydaje, że kiedy firma państwowa podzieli się na parę mniejszych państwowych spółek, to się właśnie odbyła prywatyzacja.

I co najgorsze, prawo rozrosło się do takich rozmiarów, że albo wkrótce się zapadnie pod własnym ciężarem, albo zdeformuje w potwora praktycznego bezprawia. Jeśli przyjąć za Tacytem, że „im bardziej chore państwo, tym bardziej mnoży prawa”, to nasz kraj z właśnie ogłoszonym przez Grand Thornton „rekordem” biurokracji cierpi na przerost prostaty, miażdżycę, cukrzycę, ostrą demencję oraz znajduje się w przededniu trzeciego zawału serca i wylewu krwi do mózgu.

To jak? Ratujemy pacjenta czy pozwolimy mu zejść, a potem może zajmiemy się jego dziećmi?