O prawdziwej naturze filmowej stop-klatki

Gdy już „Ida” wygrała Oscara, nie tylko okazało się po raz kolejny, że sukces ma wielu ojców, lecz także matek, ciotek, wujków, w cholerę rodzeństwa i kupę znajomych z podstawówki. W dodatku cały ten tłum im głośniej gadał, tym większe głupoty. Pani ministra kultury, Małgorzata Omilanowska, całkiem trafnie, choć niechcący skomentowała: „Wszyscy szalejemy z radości”. Zamiast jednak potraktować owo spostrzeżenie jako diagnozę i wycofać się w miejsce, gdzie by można ze wskazanego szaleństwa ochłonąć, postanowiła brnąć w nie jeszcze głębiej, bo przecież radość ci wszystko wybaczy.

Pani ministra wyznała więc w liczbie mnogiej – a że nie doprecyzowała w imieniu kogo dokładnie się wypowiada, to zakładam, że był to po prostu pluralis maiestatis – iż to „największy sukces polskiego kina, jaki mogliśmy sobie wyobrazić” i „zasługuje na wszystkie możliwe nagrody świata”. Dodała również: „Jeszcze za sto lat uczniowie szkół filmowych będą się uczyć, jak kręcić sceny odchodzenia człowieka z tego świata w oparciu o scenę z filmu Pawlikowskiego. Ta scena to absolutne mistrzostwo świata w pokazaniu, że śmierć jest częścią życia”.

Pani ministro, każda sztuka polega na tym, żeby zrobić coś lepiej, ładniej, oryginalniej, bardziej poruszająco, niż dotychczasowi twórcy. Zatem nauczyciele mogą studentom „Idę” pokazywać po to, żeby ją znali, a znając nie kopiowali ani nie naśladowali, bo mogliby się narazić na słuszne oskarżenia o wtórność. I to dopiero będzie komplement! Jeśli natomiast jest prawdą, że panu Pawlikowskiemu udało się pokazać, że „śmierć jest częścią życia”, to zgadzam się, że film „zasługuje na wszystkie możliwe nagrody świata”, włącznie z nagrodą Nobla w dziedzinie medycyny i biologii.

Różnej maści filmowcy z kraju nad Wisłą, rozochoceni tak gorącą postawą pani ministry, wyobrazili sobie zapewne, że atmosfera udziela się urzędnikom wszystkich szczebli, bo zaczęli coraz śmielej przebąkiwać o pieniądzach. Ściślej: o jeszcze większych pieniądzach. Dziesiątki milionów przecież już rok rocznie z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej dostają. Skoro więc, powiadają, dzięki tym milionom staliśmy się wreszcie kinematograficznym potentatem na skalę światową, to czas, by zwiększyć subwencje, abyśmy mogli tę pozycję w sposób niekwestionowany utrzymać. A może nawet jeszcze poprawić.

Przypomina to sytuację z Gierkowskiego PRL-u, gdy to jednego roku Polska pod względem wydobycia węgla kamiennego zdobyła czwartą pozycję na świecie. Sukces został przez ówczesną propagandę odtrąbiony do granic możliwości, włącznie z „odkryciem”, że Rzeczpospolita Ludowa wdarła się przebojem do dziesiątki najpotężniejszych gospodarczo krajów świata. Pierwsze miejsce piastował, oczywiście, Związek Radziecki, drugie Stany Zjednoczone, siódme Japonia, ósme zaś my. To pewnie dlatego później panu Wałęsie marzyła się „druga Japonia”, bo wspominał czasy, gdy byliśmy ich tak blisko (sic!)…

A wszystko przez to, że górnictwo dostało u nas tak niebotyczne – z zagranicznych pożyczek rzecz jasna – dotacje, iż nie dało się tego węgla nie wydobywać. Tylko po co, skoro następnie nikt go nie potrafił z zyskiem sprzedać? Inwestowane na szybko, państwowe pieniądze poszły albo w przestarzałe technologie, albo nadmierną ilość sprzętu, albo na za wysokie pensje i dopłaty do wszystkiego, co jakkolwiek wiązało się z kopalniami, albo wreszcie do prywatnych kieszeni komunistycznych kacyków. I tak się ten nasz sen o potędze ciągnie do dziś. Czarnego złota ci u nas dostatek, ale póki państwo będzie się w jego wydobycie mieszać i swoje ochronne parasole nad tym biznesem roztaczać, póty normalnego złota z niego nie ujrzymy.

Jeżeli więc dziś ktokolwiek chce pomóc polskim filmowcom, powinien postulować i walczyć nie o zwiększenie, a właśnie zmniejszenie subwencji państwowych, aż do ich całkowitego zaniku. Kiedy się skończy „wspólna kasa” do podziału, upadną układy i układziki, a zacznie się wreszcie uczciwa konkurencja. Pojedynek na talenty, wiarę we własne dzieło, inteligentne pozyskiwanie inwestorów i twórczą wytrwałość.

Dokładnie tak, bez wsparcia ministerstw i państwowych instytucji o wzniośle brzmiących nazwach, funkcjonuje dziś w Polsce rynek produkcji gier komputerowych. Firmy, z których jeszcze parę lat temu nabijali się twórcy tak zwanej „sztuki wysokiej”, dziś nie tylko sięgają swoimi produktami po międzynarodowe laury, ale też zarabiają na nich krocie. Takich karier od pucybuta do milionera, od wielkiego marzenia do wspaniałej realizacji, mamy w tej dziedzinie coraz więcej.

O „Wiedźminie” słyszeli już wszyscy, także dlatego, że gra ta rozpropagowała za granicą porządny kawałek polskiej literatury, nie tylko samego pana Sapkowskiego. Kolejne studia deweloperskie rosną w Polsce jak grzyby po deszczu i odnoszą równie spektakularne, jak CD Projekt RED sukcesy. Firma CI Games na przykład, która zaczynała od mini-gierek dołączanych do czasopism rozprowadzanych po parę złotych w kioskach, w 2010 wydała za 3 miliony złotych „Sniper: Ghost Warrior” i najwyraźniej świetnie na tym wyszła, bo teraz wprowadza na całym świecie swoją najnowszą produkcję „Lords of the Fallen” z budżetem… ponad 40 milionów złotych.

Nie narzekała również na brak dotacji, ale postawiła na absolutnie oryginalny pomysł i ciężką robotę ekipa 11bit Studios. Wróżyli im rozmaici czarnowidze, że koncepcja ich gry – przedstawienie wojny nie z punktu widzenia strzelającego żołnierza, lecz walczącego o przetrwanie, zdesperowanego cywila – nie ma żadnych komercyjnych szans. Tymczasem zaraz po wejściu na platformę Steam polska „This War of Mine” zdeklasowała nawet takich potentatów jak „Call of Duty” czy „Assassin’s Creed” i utrzymuje się pewnie na liście bestsellerów. Otrzymuje także masę pochwał za wartości artystyczne i humanitarny przekaz.

Tego rodzaju przykłady z polskiego, rosnącego w siłę i prestiż środowiska producentów gier komputerowych, można mnożyć długo. Przekaz wszakże pozostanie ten sam: aby talenty, których mamy mnóstwo, mogły rozbłysnąć najjaśniejszym światłem, potrzebują wolności działania i sprawiedliwej konkurencji. Potrzebują środowiska naturalnego, w którym rozwiną pełnię swojej siły i płodności, a nie klatki w zoo, gdzie co prawda nie ma zmartwienia o żarcie, ale też nie ma przestrzeni, by się rozwinąć, nie ma wyzwań, by móc ze swego potencjału naprawdę skorzystać.

Jeżeli więc w zoo polskiej kinematografii wciąż rosną takie lwy jak Pawlikowski, to ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujemy jest zwiększenie im racji żywnościowych. Przeciwnie. Czas najwyższy przestać dokarmiać i otworzyć klatki.

I patrzeć z lubością co się będzie działo.